niedziela, 30 grudnia 2007

Harr!

Co można robić w przeddzień Sylwestra jak nie rozsiąść się wygodnie w fotelu i wrzucić do odtwarzacza DVD jakiś błyszczący krążek z filmowym hiciorem. Jako, że gwiazdka obrodziła w tym roku nie tylko książkami, ale postanowiła również podrzucić dwa nowiutkie opakowania z hiciorami.

Na pierwszy ogień poszła trzecia część Piratów z Karaibów. Jak dla mnie to totalna klapa. Wydaje się, że Verbinskiemu skończyły się pomysły i postanowił przepoczwarzyć Piratów w swoiste love story, które kończy się wymaganym przecież happy endem. Film ratują całkiem niezłe walki morskie (Choć muszę przyznać, że trochę przydługawe i nudne.) i Deep, który niestety nieczęsto miał okazję pokazać swój talent aktorski.
Film niby mnie zawiódł, ale jakoś specjalnie się tym nie przejąłem, prawdopodobnie dlatego, iż miałem przed nosem główne danie wieczoru, czyli niekoniecznie już świeżuteńki (Acz wyczekiwany przeze mnie z niecierpliwością.) Death Proof.

Nowego dzieła QT nie dało się już obejrzeć w miłej rodzinnej atmosferze. W końcu to Tarantino, a nie Walt Disney, to nie kino dla uroczych dzieciaków (Szlag, chyba nie czytam tego co piszę.). Na początku była wielka niepewność i obawa coby miszcz nie dał plamy i nie spłodził jakiegoś shitu. Gdy obejrzałem już Death Proof stwierdziłem, że ktoś taki po prostu nie może dać plamy. Tarantino naprawdę kocha kino i filmy tworzy z prawdziwą pasją, to istny perfekcjonista, zwracający uwagę nawet na najdrobniejsze szczegóły. Zresztą kto widział materiały z planu Kill Bill'a, wie o czym mówię.

Dobra przejdźmy do rzeczy. Bardzo dziwną rzeczą jest to, że gdyby spojrzeć na Death Proof tak na sucho, bez żadnych emocji, zobaczylibyśmy przeciętniaka. Jest tutaj coś imitującego fabułę, a większa część filmu to po prostu piekielnie długie rozmowy kilku panienek "o wszystkim i o niczym", okraszone ogromną ilością mało potrzebnych przekleństw. O ile w takim Kill Bill'u przekleństwa stanowiły miły dla ucha dodatek, tak tutaj kończenie każdego zdania słowami pochodnymi od "fuck" lub "bitch" to po prostu standard. Mimo wszystko rozmowy nie nudzą, słucha się ich miło (O ile nie będziesz zwracał uwagi na wspomniane już przekleństwa.) i nie pozwalają one oderwać się od ekranu przed ujrzeniem napisów końcowych.
Film jest niejako hołdem dla niebezpiecznego zawodu kaskadera (Główny bohater przedstawia się jako "Stuntman Mike", a Zoe Bell, która w filmie gra samą siebie, dublowała Umę Thurman w Kill Bill'u.) oraz filmów typu "Znikający Punkt" czy "60 Secounds" (Ten prawdziwy, a nie ta kupa z Angeliną Jolie. Cholera, może by sobie obejrzeć, któryś z nich?

Dodatkowym smaczkiem są liczne nawiązania do innych dzieł QT takie jak Big Kahuna Burger, masaż stóp, gwizdany dzwonek na komórkę, szeryf wraz ze swoim synem numer jeden. Moim faworytem jest jednak scena, w której panie spożywają śniadanie, do złudzenia podobna do tej z samego początku "Wściekłych Psów" gdzie panowie przeprowadzali dogłębną analizę tekstu piosenki "Like a Virgin" Madonny.

Warto zobaczyć, choć wydaje mi się, że ludziom nie doceniającym kunsztu QT film raczej sie nie spodoba.

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

Ja miałem mieszane uczucia do DP. Nie zachwycił, trochę przynudził. Ze scen walk raczej się śmiałem niż zachwycałem albo żałowałem cierpiących. Film średniawy, bez żadnej konkretnej fabuły o ciągłym "metherfackeniu".
Nigdy nie doceniałem QT i chyba nie docenię. Pozostaje przy Transformersach. :D